Legenda o nowym dzwonie dla kościoła Mariackiego


Budowa stargardzkiej fary dobiegała końca. Wspaniałe dzieło mistrza Henryka miało przyćmić nie tylko budowle Szczecina, z którymi stargardzcy kupcy i mieszczanie od dawna konkurowali pod każdym względem. Miało też swą monumentalną bryłą oraz bogactwem wyposażenia i wystroju prześcignąć biskupią katedrę w Kamieniu.

Długo szukano sposobu, by ukoronować tak okazałe dzieło. W końcu rajcy miejscy uznali, że najgodniejszym zwieńczeniem prac i dziękczynieniem stwórcy za to, że pozwolił na pomyślne zakończenie budowy, będzie odlanie wielkiego dzwonu. Miał on swym donośnym głosem co dnia czcić imię Pana i głosić chwałę budowniczego fary, a także rady miejskiej, na polecenie której kościół wzniesiono.

Jak postanowiono tak też uczyniono. Wkrótce miejski herold ogłosił wolę rajców, zgodnie z którą w dniu patronki fary – Najświętszej Bogurodzicy, na środku rynku przed ratuszem ustawiono wielki kocioł, pod którym rozpalono ogień. Wokół kotła zebrał się tłum gapiów, ciekawych wydarzenia. Byli wśród nich także i ci, którzy przynieśli dary ofiarne. Dzwon, bowiem miał zostać odlany ze stopionych przedmiotów metalowych, przekazywanych na ten cel przez mieszkańców miasta. Niemal każdy przyniósł więc ze sobą dar, na jaki było go stać: jedni cynowe kubki, inni cenne naczynia czy zastawy, jeszcze inni stare połamane narzędzia bądź broń.

Jako pierwszy do kotła podszedł, z racji urzędu i bogactwa, stargardzki burmistrz. Zdjął z szyi gruby i ciężki złoty łańcuch, stanowiący oznakę jego godności, podniósł go do góry, tak by tłum dobrze widział, jak cenny dar przeznacza, po czym wrzucił go do kotła. Towarzysząca mu żona zdjęła z głowy ozdobny diadem i wraz z przystrajającymi jej ręce bransoletami wrzuciła do kotła.

Po nich do paleniska podchodzili miejscy rajcy, kupcy, starsi cechowie, bogaci rzemieślnicy. Każdy z nich składał dary niezwykle hojne i cenne.

Zgodnie z hierarchią społeczną, po patrycjuszach kolej przyszła na ludzi biedniejszych. Im kto mieszkał dalej od rynku, a bliżej miejskich murów, tym jego udział we wspólnym dziele był skromniejszy – zgodnie ze statusem społecznym i majątkowym. Dary mieszkańców ubogich półziemianek przycupniętych przy murach były najskromniejsze.

W pewnej chwili, gdy kadź z płynnym metalem niemal się wypełniła, podeszła do niej obdarta staruszka. Wiedziano, że jest bardzo biedna, chodzi po prośbie, a mieszka za murami, w szpitalu Świętego Ducha. Dziwiono się więc i zastanawiano, co też taka nędzarka może złożyć we wspólnej ofierze. Kobieta tymczasem zbliżyła się do kotła, rozchyliła poły wystrzępionego i połatanego chałata i wyciągnęła z nich… dwa węże. Trzymała je przez chwilę w wyciągniętych rękach, mamrocząc pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa czy zaklęcia, po czym wrzuciła do kadzi i spokojnie odeszła. Ludziom zdawało się, jakby była teraz bardziej wyprostowana, wyżej wznosiła głowę. Nie weszła jednak w tłum, lecz minąwszy go poszła w kierunku przytułku. Nikt nie próbował jej zatrzymać, choć po zakończeniu uroczystości miała się odbyć przed ratuszem biesiada i starowina mogła się trochę pożywić.

Wkrótce zapomniano o całym zdarzeniu i starej żebraczce. Z przetopionych darów ludwisarz pracowicie odlał dzwon, który zawieszono na kościelnej wieży. Kiedy zabrzmiały pierwsze jego głębokie dźwięki, z okalających miasto lasów uciekły wszystkie węże, trapiące dotąd wędrowców jak i mieszkańców miasta. Wszędzie, gdzie docierał jego głos, nie było odtąd ani jednego gada. Przypomniano sobie wówczas o starowinie, która uwolniła okolice od plagi, z jaką dotąd bezskutecznie walczono. Sam burmistrz poszedł do przytułku. Na próżno – nie było tam starowiny. Nikt też nigdy już jej nie spotkał.

Odtąd, aby upamiętnić dar starej żebraczki, dzwon poczęto nazywać wężowym. A dopóki jego donośny głos będzie płynąć nad Stargardem, dopóty ani w mieście, ani w jego okolicy nie pojawi się żaden jadowity gad.

Źródło: chomikuj.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *