Jesień tego roku była wyjątkowo deszczowa i nieprzyjemna. Skuleni z zimna wracali przed zmrokiem ludziska z pól, gdzie wybierali ostatnie ziemniaki. Dopiero przy wieczerzy rozgrzewali zziębnięte ciała, ale myśl o tym, że następnego dnia czeka ich to samo, napawała wieśniaków beznadzieją. Ale cóż było robić, ziemniaki trzeba było wykopać, wszak to pożywienie dla nich i zwierząt na całą długą zimę. Cierpieli więc w milczeniu, zaciskali zęby i co rana wychodzili na deszcz i ziąb.
Stary Franciszek wraz z synem i zięciem też codziennie wychodził w pole, choć ciężko mu było, bo to i reumatyzm go nękał i w krzyżach łupało, ale starał się nie okazywać słabości. Po co mają młodzi mówić, że on stary, że już do niczego się nie nadaje. Tego dnia wyszedł wcześniej od innych, bo chciał zobaczyć, czy żyto już wschodzi tam, na tym kawałku nad Iną. Szedł więc sobie wzdłuż pola, patrzył i cieszył się, bo młode kiełki zieleniły się gęsto niczym szczotka. Ale cóż to? Tam w bruździe ruszało się coś białego.
Gdy Franciszek podszedł bliżej, zobaczył, że to bociek niezdarnie gramoli się z ziemi. Przestraszony widokiem człowieka chciał odlecieć, lecz złamane skrzydło nie pozwalało na to. Mokry, brudny, kaleki ptak tylko bezradnie kłapał dziobem, chcąc odstraszyć przybysza. Franciszek użalił się nad nieszczęsnym stworzeniem i dobrotliwie doń zagadał: „Biedaku, zostawiły ciebie boćki i odleciały do ciepłych krajów, a ty tu giniesz, nieszczęśniku. Zabiorę cię do chaty, tam przezimujesz i z głodu nie zginiesz!”. Ptaszysko, jakby rozumiało ludzką mowę, przestało kłapać i skuliło się. Stary gospodarz owinął go workiem, co go od deszczu chronił, wziął pod pachę i zaniósł do chaty. Wnuki ucieszyły się bardzo, że będą miały własnego bociana i zajęły się nim serdecznie. Wkrótce Bartek, bo tak dzieci boćka nazwały, oswoił się, zaprzyjaźnił z domownikami i chodził dostojnie po podwórzu, razem z drobiem. Skrzydło też mu się zgoiło, ale o lataniu nie było już co myśleć. I tak Bartek doczekał wiosny. Dobrze mu było, głód mu nie dokuczał, ale często w ten wiosenny czas tęsknym okiem pozierał w niebo. Smutny, samotny klekotał cicho.
Ale oto któregoś dnia stanęła na stodole para bocianów, widocznie przyciągnięta widokiem Bartka i klekocząc rozgłośnie rozglądała się dookoła. Ucieszyli się gospodarze, bo od dawna chcieli mieć u siebie bociany, bo przecież szczęście i dostatek przynoszą. Szybko położono stare koło na dachu stodoły Rzeczywiście, bociany zaczęły budować sobie dom. Wnet zagospodarzyły się na dobre i nie minęło wiele czasu, gdy w gnieździe pokazały się młode bocianięta. Franciszek rad przypatrywał się bocianiej rodzinie. Także bociek Bartek zdawał się być ucieszony i często coś opowiadał swoim braciom.
I tak minęło wiele, wiele lat. Odszedł do Pana stary Franciszek. Bartka też już nie było, a bociany wiernie co roku wracały do swego gniazda na dachu stodoły. Aż zdarzyło się kiedyś nieszczęście. W czasie jesiennej wichury runęła stara stodoła, rozpadło się bocianie gniazdo. Gdy na wiosnę wróciły bociany, bezradnie latały wokół nowej stodoły, ale nijak nie chciały tam zamieszkać. Poleciały do pobliskiego kościoła i na dachu świątyni uwiły gniazdo. I tak już zostało. Od wielu, wielu lat na kościele w Żarowie, niedaleko Stargardu zobaczyć można bocianie gniazdo i przesiadujące w nim bociany. Mimo że kiedyś burza zniszczyła ich dom, one w tym samym miejscu uwiły nowe gniazdo i wiernie tam mieszkają, jakby wiedziały, że są bezpieczne w pobliżu Pana.
Opr. Monika Wiśniewska „Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003