Wstawał letni poranek. Mroczno było jeszcze pod okapami chałup i w cichych sadach, wnet jednak pierwsze promienie słońca wychyliły się zza lasu i ozłociły wioskę. Zaskrzypiały drzwi chałup, gospodynie pospieszyły do muczących krów, by. je wydoić i dać świeżego mleka domownikom na śniadanie. Głośnym szczekaniem także psy dopraszały się napełnienia misek, a koty, jak na zawołanie, powyłaziły ze swoich legowisk i przymilnie ocierały się o nogi kobiet, aby, broń Boże i o nich nie zapomniano. Tak zaczynała się codzienna krzątanina Kobylanki, wsi ludnej, zasobnej, skupionej wokół drewnianego kościoła na wzgórzu. Oceniały go wieńcem stare lipy.
Gdy staruszkowie wyszli z kościoła, we wsi już w najlepsze trwała praca. Gospodarze wyszli z chałup do swych zajęć; ten pojechał do lasu po drzewo, ów plot naprawiał, co się już, chylić zaczął, a inny jeszcze gnój wyrzucał klepał kosę. Środkiem wiejskiej drogi dzieci pędziły do niedalekiego stawu, by poszukać tam kaczych smakołyków. A ksiądz Antoni siedział na cienistym ganku swej małej plebanii i sortował zioła. Wszędzie pachniało tymiankiem, miętą i rumiankiem. Powiązane w miotełki zioła zawisły pod cienistym okapem dachu, by suszyć się w cieniu i nie stracić leczniczej mocy. Ksiądz Antoni znany był bowiem daleko poza Kobylanką jako zielarz, co na każdą niemal chorobę uzdrawiające zielę ma. Schodzili się doń ludziska ze swoimi chorobami, a do bardziej chorych wożono siwego kapłana furką. Nie odmawiał nikomu, pomagał, jak mógł. Gdy chciano go obdarować z wdzięczności za uleczenie, mawiał: „Ja nie potrzebuję niczego, stary już jestem i potrzeby mam niewielkie, ale marzy mi się, jeszcze na koniec mojego żywota, nowy kościółek w mojej Kobylance pobudować”.
Dawali więc ludzie szczodre datki na budowę nowej świątyni. Zdarzyło się raz, że przez Kobylankę przejeżdżał pan możny i bogaty. Kiedy dowiedział się o tym znakomitym zielarzu, co niemal cuda działa, kazał natychmiast wieźć się do niego. „Pomóż mi księże, Antoni”, rzekł, „Boli mnie wciąż żołądek, a moi medycy kurują mnie, ale nic nie pomaga. Może ty masz jakie zielę na moją chorobę?” Ksiądz Antoni popatrzył na bogacza i powiedział: „Za dużo tłustości jecie, panie, za ciężkie potrawy wam podają. Jeśli chcecie poprawy, panie, bądźcie bardziej wstrzemięźliwi w jedzeniu i piciu, a wtedy moje zioła pomogą”. Wybrał z różnych ziół po trochu, zmieszał, utłukł w moździerzu na proszek i kazał możnemu panu pić codziennie napar z łyżki tego proszku. Po jakimś czasie bóle ustąpiły i nastąpiła znaczna poprawa. Wdzięczny bogacz ponownie kazał się wieźć do zielarza i dziękując za pomoc, po wiedział: „Żądaj, czego chcesz”! „Dla siebie nie pragnę niczego, chciałbym tylko za swego życia jeszcze kościółek nowy wybudować dla Kobylanki, bo stary niebawem się rozsypie”. Wzruszony marzeniem staruszka bogacz dołożył brakujące dukaty.
No i nie minął rok, kiedy stanęła nowa świątynia na wzgórzu w Kobylance. Murowana była i dzwonnicę słuszną miała, a drewniane belkowanie jej murów podkreślało jeszcze biel ścian. Przy budowie pomagała cała Kobylanka, szczęśliwi bowiem byli ludziska niezmiernie, że oto będą nowy kościół mieli, co niejedno przetrwa pokolenie. Z wdzięczności dla Księdza Antoniego, patronowi jego św. Antoniemu, kościół oddali pod opiekę.
A ksiądz Antoni jeszcze czas jakiś nabożeństwa odprawiał w nowym kościele, Bogu dziękując za Jego dobroć. Kiedy zaś umarł, pochowali go wdzięczni parafianie na przykościelnym cmentarzyku i ku wiecznej jego pamięci posadzono przy grobie młodą lipkę. Jedno tylko nieopatrznie ludziska zrobili przy pochówku: myśląc, że to ukochana Biblia księdza Antoniego, włożyli do trumny jego grubą księgę z zapisami zielarskimi i ich leczniczym działaniem. W ten sposób ksiądz Antoni zabrał do grobu swoją zielarską tajemnicę.