Stary i znany na Pomorzu był ród rycerzy z Maszewa, dawnych kasztelanów książęcych. Szeroko rozpościerały się ich włości. Z Góry Zamkowej, wyrastającej między Maszewem a Jeziorem Warszowym, widać było dalekie jeziorka przy stargardzkiej drodze i strzeliste drewniane dzwonnice kościółków w Jenikowie i Bagnach. W zielonej przestrzeni łąk wiły się błękitne wstążki rzek i strumieni, przerywane ciemnymi plamami lasów i zagajników. Jeszcze niedawno to wszystko stanowiło Kraj Maszewski, dziedzictwo lenne sławnego rodu, chyba tak starego jak ród Gryfitów.
Łaska książęca odwróciła się jednak od panów z Maszewa, a intrygi bogatych i przebiegłych grafów von Eberstein doprowadziły do odebrania Maszewskim wszystkich włości. Pozostał tylko ten na pół zrujnowany zamek na wzgórzu oblanym wodami jeziora i rzeki Stępnicy. I teraz, gdy ostatni z rodu – Benisław patrzył z wyłomu muru na miasto, w jego wzroku rezygnacja łączyła się z zaciętością i uporem. A widok był niecodzienny. Nad miasteczkiem unosił się słup dymu. Bił on z samego środka zabudowań, z miejsca, gdzie znajdował się rynek. Benisław wiedział, że to dopalały się drewniane posągi i epitafia jego przodków. Gwar podniesionych głosów dobiegał aż do Góry Zamkowej. W ślad za nim rozległ się daleki zgrzyt otwieranej bramy miejskiej i opuszczanego mostu nad fosą.
Benisław wytężył wzrok. Na drogę wiodącą ku grodzisku zaczął wywalać się tłum czeladzi miejskiej i żołdaków w barwach Ebersteinów. Błyskały w zachodzącym słońcu topory, krótkie miecze i ostrza halabard. Gwar narastał, potężniał, rósł z każdą chwilą. Można już było wyróżnić pojedyncze okrzyki. Stało się oczywiste, że po rozprawieniu się z resztkami polskości w mieście, zwycięscy przybysze szli skończyć z panem słowiańskiego zamku.
Nagły huk wystrzału działowego przybiegł od strony „wilczej twierdzy” Ebersteinów, rozsiadłej od niedawna na wzgórzu Niemczyca po drugiej stronie wody. Źle wymierzony pocisk przeleciał nad Górą Zamkową i zapadł w lasy nad Stępnicą.
Benisław zwrócił wzrok ku stojącym obok zbrojnym. Starzy towarzysze – Jaśko, Gniewosz, Bronim, Kaźko trwali w gotowości, oczekując na słowo dowódcy. Tyle razy chodzili z nim na nocne zasadzki, tylekroć patrzyli śmierci w oczy i nieśli ją na swych ostrzach niemieckim rycerzom i zbrojnym kupcom. Nie strwożą się i teraz. A obok nich – Jaromir z Kolic z czterema synami, Więcław, pan z Redła, Łubko z Darża i brat jego Henryk, wreszcie Jan „Czarny”, dawno już wyzuty ze swego zamku nad Sępolną, i kilku innych, nie zapamiętanych z imienia rycerzy z dalszych okolic – od Stargardu, Goleniowa i Łobza. Zbiegli tu ze swymi nielicznymi pocztami, by w gromadzie dać odpór wzbierającej wrogiej fali, zatrzymać ją lub głowy położyć na ostatnim szańcu.
I u nich łacniej wyczytać w spojrzeniu radość zbliżającego się boju niż trwogę przed przeważającą liczbą napastników.
Benisław wiedział – z takimi i do piekła! Ale – rada rycerska święta rzecz i stare słowiańskie prawo. Radźmy społem, co czynić.
– Dotrzymamy tu pola czy uchodzimy w bory ? – spytał.
– Nie odstępować! – zakrzyknięto.
– Ich chmara, ale to gawiedź!
– Nie będziem już więcej kryć się po ostępach!
– Niech przychodzą! Wydzierżymy!
– Jutro nadejdzie tu Radko z zaciągiem chłopskim. Oby tyłki noc przebyć!
– Oby do świtania!
– Ostajem!
Ani jeden głos nie odezwał się za opuszczeniem zamczyska.
– Tako i ja myślałem — rzekł Benisław.
– Ninie trza stawać na blankach. Rychło się zacznie.
Rozeszli się spiesznie na wyznaczone miejsca. Mur, aczkolwiek gdzieniegdzie wykruszony, trzymał się na ogół lepiej niż zamek, który tylko w części przyziemnej nadawał się do zamieszkania.
Przez oczodoły okien na pierwszym i drugim piętrze jaśniała coraz krwawsza poświata zachodu. Od strony miasta przypłynęła fala wiatru, przynosząc ze sobą powiew dymu. Okrzyki rozległy się bardzo blisko, splątane, nabrzmiałe wściekłością. Benisław ruszył wzdłuż murów. Dojrzał rozstawienia zbrojnych przy bramie, po czym wspiął się ku szczytowi osłony i wyjrzał na drogę. Koło uszu świsnęła mu strzała. Cofnął się i zeskoczył na ziemię.
– Miejcie baczenie! Idą ławą…
Obrońcy przylgnęli do murów.
Wrzask napastników wybuchł przed samą bramą i przeszedł nagle w przeciągłe, rozdzierające wycie bólu i wściekłości. Gdy Benisław wyjrzał ponownie, na drodze zobaczył kilka ciał straszliwie zmiażdżonych kamieniami. Ktoś jeszcze pełzał wijąc się z bólu, ale szybko uspokoiła go strzała z murów zamku. Ktoś trzymając się za nogę usiłował kuśtykając ukryć się w zaroślach. Także nie zdążył. Padł obok swych towarzyszy, skręcony w kłębek. A z oddali dobiegał tupot uchodzących napastników.
– Czuwajcie – powiedział Benisław, gdy zbiegli się ku niemu obrońcy bramy. – Oni wrócą.
I wrócili. Przed zmierzchem ruszyło drugie natarcie. Wsparła je kanonada działowa z Niemczycy. Zaledwie ucichły strzały, które przygięły do ziemi załogę Zamkowej Góry, już rozległ się ryk szturmujących. Nie zważając na grad kamieni lecących z murów i na swych trafionych towarzyszy, żołdacy Ebersteinów dopadli bramy. Szybko runęły stare wrota i zaszczękały ostrza mieczów i toporów. Skrzyżowała się broń. Zgrzytnęły żelaza o stal pancerzy i hełmów. Bluznęła krew. Z muru padały ciężko ciała tych, których dosięgły ciosy polskiej broni.
Drugie uderzenie było odparte. Legł wprawdzie waleczny Jaromir, a kilku rannych przeniesiono do stołbu pod opiekę żony Benisława, Bogny, ale nieprzyjaciel cofnął się zostawiając kilkunastu zabitych. Nad polem bitwy rozgwieździła się piękna czerwcowa noc. Przy bramie i na murach stanęły warty. Pozostali obrońcy nie zdejmując pancerzy pogrążyli się we śnie.
Na szczycie stołbu rozpalono ognisko – znak dla braci rycerskiej idącej z pomocą, że zamczysko broni się i czeka na sukurs. Od czasu do czasu ciszę przerywały pociski wyrzucane z Niemczycy na zamek. Wróg jednak nie podejmował już natarcia. Dopiero nad ranem na szosie stargardzkiej ukazał się długi wąż maszerującego wojska. To niemieccy mieszczanie grodu nad Iną siali pomoc Ębersteinom. Za czterema oddziałami infantem ciągnięto armaty. Długie ich lufy lśniły groźnie i ponuro w blaskach wstającego słońca. Kolumna przedefilowała przed Górą Zamkową i ukryła się w lesie podchodzącym pod same mury.
Wkrótce ze wszystkich stron zaczął dobiegać obcy szwargot. Równo w południe ryknęły wszystkie działa razem. Zatrzęsły się mury. Druga salwa armatnia – i fortyfikacje runęły w kilku miejscach, przygniatając obrońców. I wtedy rozpoczął się szturm. Tłum napastników dopadł wyłomów. Zabiegł im drogę Więcław ze swoimi i Jaśko, i „Czarny”. Nie wytrzymali Niemcy straceńczego kontrataku. Jeszcze raz cofnęli się, znacząc odwrót ciałami zabitych. Ale już zagrzmiały bombardy i poszarpane zwłoki obrońców zmieszały się z trupami wrogów. I wtedy rozległ się tętent konnicy na drodze…
– Nasi! – krzyknął Henryk wychylając głowę przez mur. – Nasze znaki! Dziewicze z Dobrej, Osowa, Wojtaszyc! Zwycię…! – Nie dokończył. Jakiś landsknecht ukryty za drzewem ugodził go śmiertelnie strzałą z kuszy.
A tętent rozpędzonej konnicy potężniał. Obrońcy zbiegli się ku wyłomowi. Nieliczna była ta pomoc, ale przychodziła w ostatniej chwili. Pół setki dobrze zbrojnego rycerstwa wystarczy jednak, aby rozpędzić i Ebersteinowych zuchów, i tę najemną stargardzką hałastrę. Teraz odwróci się szala bitwy. Nędzne gemajny nie zdzierżą natarcia! Odbierzem Maszewo, tu nadejdą chłopi z okolicznych wiosek i dalej na Stargard, a potem na Goleniów, Nowogard, Dąbie! Przykróci się rozwydrzony patrycjat miejski i raubritterów zza Łaby czy z piekła!
Dość upokorzeń na własnej ziemi, dość panoszenia się obcych przybłędów! A książę? Książę musi wrócić do dawnych praw i obyczajów, do języka i tradycji, musi wygnać precz niemieckich doradców i kuglarzy.
A jeśli nie wygna, jeśli sprowadzi wrogie wojska? Cóż, można skończyć i z księciem. Korona Polska zaledwie przed paru laty przyjęła hołd lenników pruskich, przygarnęła księstwo mazowieckie, nie odrzuci i nas! Gdyby żył dłużej Bogusław, to może by już dziś władza Zygmunta sięgała po Szczecin, Gryfię, Arkonę i Strzałów. Lud tu jest taki jak przed wiekami. I drobne rycerstwo trwa przy mowie ojców. Zetrzeć tylko tę powłokę szwabską z miast i dworu!
Z ogniem w źrenicach zbiegają z murów rycerze i pocztowi. Już tam na drodze nasi pewno tratują Niemców. Trzeba co rychlej wypaść naprzeciw i korzystając z popłochu zdobyć działa. Zaroiło się w wyłomie bramy. I wtedy właśnie z grupą obrońców zderzyła się żelazna fala rozpędzonych jeźdźców. Wspięły się rumaki. Ostrza kopii roztrąciły załogę zamku, miecze spadły na głowy i karki, kopyta rozgniatały czaszki i piersi. Benisław poczuł głuche uderzenie w głowę. Hełm – na szczęście – wytrzymał, ale rycerz ogłuszony potężnym ciosem osunął się bezwładnie pod mur. Gdy otworzył oczy, znajdował się w mrocznym podziemiu stołbu. Próbował poruszyć się i nie znalazł sił. Ból, ogromny ból głowy wycisnął mu jęk z gardła:
– Wo-dy…
Pochyliła się nad nim sylwetka kobieca. Podsunęła mu do ust gliniane naczynie, podniosła głowę. Zimny płyn z trudem przechodził przez gardło.
– Bogna…!
– Jam jest.
– Gdzie… nasi? Co… z… zamkiem?
Zaczęła mówić szybko, jakby bojąc się, że nagle stanie się coś, co przerwie jej opowieść.
– Nasi bronią się w stołbie. Zamek wzięty. Tylko my tu. Jest Kaźko, Wisław, Gniewosz i jeszcze dwóch z pocztu Jaromira. I my…
– A ci konni ? Sukurs ? – spytał nieprzytomnie.
– Dziewicze?! – głos jej załamał się. – Dziewicze ze swoimi…Już nie Dziewicze… już Dewitze! Już Niemcy i kamraci Bugenhagena. Wiódł ich Jobst… Widziałam. Największy Judasz! Dał auxilium nie nam, a grafowi. Ninie szturmują stołb. Słyszysz?
Benisław nie odpowiedział. Znów ogarnęła go ciemność.
Zakończenie legendy według starej wersji mówi, że gród na Górze Zamkowej został zdobyty, zrabowany i spalony ogniem. Napastnicy postawili ostatnim obrońcom twarde warunki: tylko żona właściciela zamku będzie oszczędzona. Może ona opuścić stołb i odejść wolno, zabierając to, co ma najdroższego, w tej ilości, jaką uniesie. Co czyni bohaterska żona rycerza Benisława? Biegnie do podziemi, wyszukuje ukrytego małżonka, wsadza go do worka, po czym zawiązawszy worek zarzuca go sobie na plecy i uginając się pod ciężarem opuszcza zamek na oczach nic nie przeczuwającego wojska. Po jej odejściu żołnierze biorą zamek. Zabijają obrońców i szukają znienawidzonego rycerza. Gdy przekonują się, że trud ich jest daremny, zaczynają podejrzewać, że Benisław był ukryty w worku, który wyniosła żona.
Ruszają więc co prędzej w pogoń. Biegną przez łąki nad Stępnicą, dopadają do uciekającej kobiety koło Góry Szubienic i zabijają ją i jej męża, po czym zwłoki wrzucają do rozpadliny przy trakcie stargardzkim koło cegielni.
Każdej wiosny bujna roślinność rozzielenia wzgórze zwane Kasztelańskim – miejsce ostatniej walki polskiego rycerstwa Zachodniego Pomorza, stoczonej tu we wrześniu 1536 roku.
Autor: Marzenna Rzeszowska „W Krainie Gryfitów” 1986