Księżyc w tę noc czerwcową świecił jasno, srebrnym światłem oblewając zameczek na wzgórzu, dachy domów, kościółek i mury obronne Maszewa. Wszędzie cisza była, czasem tylko gdzieś sennie pies zaszczekał lub zadudniły kroki straży miejskiej, pilnującej miejskich murów. Wszyscy spali, zmęczeni całym dniem pracy. Na zamku okna jednej z izb wskazywały, że ktoś tam czuwa. Rzeczywiście, nie spała Zofia, pani tego zameczku oraz niania Marynia. Siedziały pochylone nad łożem, w którym leżało dziecko, płowowłosy Arno, synek Zofii. Chory był bardzo, gorączką płonęła jego twarzyczka, oczy błądziły bezładnie po izbie. Chłopiec już drugi tydzień słabował mimo naparów z ziół, które mu podawała niania, mimo mikstur przygotowanych przez medyka, specjalnie sprowadzonego ze Szczecina. Dosłownie nikł w oczach, tajemnicza choroba zżerała go. Okropnie rozpaczał rycerz Zygfryd, ojciec Arna.
Wszak był to jego jedyny, długo oczekiwany syn, jego dziedzic i następca. Teraz Zygfryd wszedł do izby, gdzie nad chorym czuwały kobiety i z niepokojem wielkim zbliżył się do łóżka, ujął rozpaloną rączkę dziecka, popatrzył nań i z głębi jego serca wydarł się jęk rozpaczy. Co robić, co robić, by uratować syna? Po chwili rzeki do Zofii: „Jutro pojadę do Szczecina i padnę księciu do nóg, niech mi pozwoli przywieźć do Arna swego przybocznego medyka Gustawa. Sławny on bardzo, księcia i jego rodzinę zawsze ze słabości wyleczył. Na pewno pozna się na chorobie i pomoże. Wierzę w niego!” Zofia zapłakała cicho, niania też fartuchem łzy otarła i podała choremu ziółka do picia.
Nazajutrz późnym wieczorem rumor się zrobił na zamkowym dziedzińcu. To przyjechał rycerz Zygfryd z medykiem Gustawem, siwowłosym starcem w czarnym przyodzieniu. Za nimi giermek niósł skrzynkę z lekami najniezbędniejszymi. Gdy weszli do izby, kobiety podniosły się i pełne respektu ustąpiły miejsca przy łożu słynnemu medykowi. Ten przystąpił do chorego, uważnie nań popatrzył, wziął go za rączkę, obmacał głowę, po dłuższej chwili odezwał się cicho: „Nie rozpaczajcie, lecz zostawcie sprawę Bogu, bo tu już nic ludzka wiedza pomóc nie może! Mały chorobę głowy ma taką, że na nią lekarstwa nie ma. Nic nie mogę zrobić. Pogódźcie się z wolą Bożą!” Słysząc te słowa, Zofia padła zemdlona, a Zygfrydowi, choć twardym rycerzem był, łzy potoczyły się po twarzy i padł przy łożu na kolana. Niania, ocuciwszy Zofię, posadziła ją na krześle przy chorym. Wnet jednak i Zofia padła na kolana przy mężu i wielkim głosem zawołała: „Panie Boże, mocny Boże, pomóż! Ty wszystko możesz, zlituj się nad nami, nie zabieraj nam Arna, ocal go! Ratuj, Panie, ratuj! Wierzę w Ciebie, że nam pomożesz! Ślubuję Ci, Panie, być dobra i litościwa dla ludzi do końca dni swoich, a najpiękniejszą rzecz, jaką posiadam, oddam ku chwale Twojej!” Tak modlili się Zofia i Zygfryd w rozpaczy u łoża chorego dziecka.
I dotarła ta modlitwa gorąca do Pana. Jeszcze tej nocy gorączka zaczęła spadać i po kilku dniach wiadomo było, że Arno najgorsze ma już za sobą. Chłopiec zaczął zdrowieć i często uśmiechał się do rodziców. Wtedy Zofia, gorąco dziękując Bogu, powiedziała: „Panie mój, w serdecznej podzięce za cud, który sprawiłeś, ufunduję krzyż wielki do kościoła w miasteczku i oddam, co mam najcenniejszego – swoje włosy”. A miała Zofia przepiękne sploty, czarne jak skrzydło kruka, lśniące i bujne. Bez żalu obcięła je, a rzeźbiarz, który wykonywał krucyfiks, umieścił je na głowie Chrystusa. Dziś nie ma już zamku, zawieruchy dziejowe nie ominęły Maszewa, lecz w kruchcie kościoła wciąż wisi krucyfiks z Ukrzyżowanym, a ciernista korona przykrywa czarne włosy Zofii.
Opr. Monika Wiśniewska „Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003