Ciemno było jeszcze choć oko wykol, tylko na wschodzie cieniutkie, ledwie widoczne jasne pasemko na niebie zwiastowało godzinę świtu. Pachniało butwiejącymi liśćmi, borem sosnowym i deszczem, ot jesień. Cicho było wokół, czasem tylko gdzieniegdzie pies sennie zaszczekał lub kur zapiał w pobliskiej wsi.
Naraz gdzieś zgrzytnęła furta, rozległ się tętent koni, jakieś ściszone pokrzykiwania i znów cisza. To stary Fleming wraz z synami wybierał się na rozbój. Daleko odjeżdżali od swego gniazda w Krąpieli, by ich nie odkryto i w lasach, przez które droga na Stargard i do Szczecina wiodła, napadali na kupców. Poturbowawszy srodze przestraszonych ludzi, zabierali im pieniądze i kosztowności. Nie gardzili też i towarem, który łatwo zbyć mogli, nie wzbudzając podejrzeń. A sprytni byli nad wyraz, nie można ich było pochwycić. Za każdym razem zabrawszy łupy, znikali w ciemności. Darmo skarżyli się kupcy, darmo zasadzki na rozbójników szykowano, stary Fleming miał swoich zauszników u kasztelana w Stargardzie, a nawet na dworze księcia w Szczecinie. Ci mu donosili zawczasu, gdy się jakaś obława szykowała. I tak grasowali Flemingowie bezkarnie po drogach, siejąc postrach dookoła, prawdziwi rycerze rozbójnicy. Dufni w swoje zbójeckie szczęście stawali się coraz śmielsi i już na zwyczajnych podróżnych napadali, ot tak dla zabawy, by usłyszeć błagania o litość, o nierobienie krzywdy. Wtedy czuli się mocni, gdy los słabszych mieli w swoich rękach. I tak to trwało długi, długi czas.
Aż razu jednego powinęła im się noga. Zostali otoczeni przez oddział wojska, który cichcem wysłał był książę Barnim, bo już dość miał wiecznych skarg na rozboje na książęcych drogach, a podejrzewał, że ktoś ostrzega rozbójników o zamierzonych obławach. Tym razem więc, nic nie mówiąc nikomu, wysłał swoich żołnierzy. No i udało się. Pojmali wojacy rozbójników. Jakież było zdziwienie księcia Barnima, gdy rozpoznał starego Fleminga i jego synów. Wszak rycerzami byli i z księciem na niejedną wyprawę się udawali. Znani byli na dworze i nikt by ich o tak niecny proceder nie podejrzewał. Wtrącono ich do lochu i niebawem miała się odbyć rozprawa. Wszyscy wiedzieli, że grozi im kara najwyższa. Flemingowie też o tym wiedzieli. Żal im się zrobiło życia, żal wolności. W dniu sądu skruszeni stanęli przed księciem. Stary Fleming, mimo że dumny rycerz z niego był, padł na kolana przed Barnimem i zawołał: „Książę, poznałem swoją winę wielką i winę moich synów. Zasłużyliśmy stokrotnie na śmierć za nasze ohydne i niecne uczynki. Ale przez pamięć naszych wspólnych wypraw, naszych harców rycerskich w młodości, daruj nam życie. Nałóż na nas, jaką chcesz pokutę, wypełnimy ją jako zadośćuczynienie za nasze przewiny”. A książę Barnim, jako że Dobrym był zwany, zlitował się nad Flemingami. Rzekł: „Dobrze, daruję wam życie, ale będzie ono odtąd bardzo ciężkie dla was. Otóż wybudujecie kościół w swoim gnieździe w Krąpieli, a potem drugi w Trzebiatowie, waszym folwarku, a kamienie na budowę sami będziecie dźwigać na własnych plecach. To będzie wasza pokuta”.
I tak się stało. Długi czas nosili Flemingowie głazy z pól, z koryta Iny je wybierali i na nosidłach taskali na plac budowy, nie opodal ich dworzyszcza. Sczernieni, schudli, ale pokutę solennie dzień w dzień odbywali, aż stanął kościół kamienny w Krąpieli, który do dziś możemy podziwiać.
Opr. Monika Wiśniewska „Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003