Było parno, jak przed letnią burzą bywa. Bure chmury zasnuwały niebo, wiatr przybierał na sile i potrząsał czubami wiekowych dębów w Puszczy Goleniowskiej.
Wnet i ulewa runęła z niezwykłą siłą, zasnuwając wszystko deszczową zasłoną. Pośród puszczy słychać było trwożliwe nawoływanie i głosy rogów myśliwskich. To odbywały się łowy książęce, a niespodziewana burza rozproszyła myśliwych. Najgorsze jednak, że i książę gdzieś się zawieruszył, gubiąc towarzyszy. Na nic zdały się nawoływania i głosy rogów – księcia ani śladu. W tym samym czasie, tuż przed burzą kilku kmiotków z niedalekich Grzędzic przyjechało do puszczy po drzewo. Teraz uspakajali zestrachanego konia i sami chowali się w niskich zaroślach bojąc się, że w wysokie drzewo piorun uderzyć może. Patrzyli, kiedy burza przejdzie, lecz ona szalała dalej, łamiąc konary drzew, a nawet co słabsze z korzeniami wyrywając. Drżeli biedni kmiotkowie, pacierze odmawiali o ocalenie życia, gdy naraz, w przerwie między hukami piorunów, usłyszeli słabe wołanie o pomoc. Zatrwożyli się jeszcze bardziej myśląc, że ich słuch zawodzi, lub jakie licho mami, ale najstarszy z nich kmieć Pociej powiedział: „Nie czas na trwogę, tam człek jakiś potrzebuje pomocy”.
Ruszyli więc niezdarnie wśród deszczu i zaczęli przeszukiwać zarośla. I rzeczywiście, w jednym z wykrotów leżał człowiek, przywalony wielkim konarem. Przyodziany był bogato, widać, że to ktoś z książęcego orszaku. Ostrożnie wydobyli kmiotkowie rycerza, ale wnet okazało się, że jest poturbowany okrutnie i nie mógł się ruszyć o własnych siłach. Położono więc rannego na wozie i przy cichnącej powoli burzy powieziono do Grzędzic. Tu, w chacie Pocieja, w paradnej izbie spoczął ranny rycerz. Gdy już przyszedł trochę do siebie, rzekł: „Dzięki wam, dobrzy ludzie! Życie mi uratowaliście, żądajcie, jakiej chcecie zapłaty!” Lecz stary Pociej na to: „Miłościwy panie! Spełniliśmy tylko ludzki obowiązek, a za to nie godzi się brać jakiejkolwiek zapłaty!” Zamilkł więc uratowany, zawstydził się, że tak nisko ocenił tych prostych ludzi.
Po jakimś czasie rumor się zrobił we wsi. To zjechał się cały orszak książęcy w poszukiwaniu swego władcy. I tak to dowiedzieli się ludziska, że uratowali samego księcia pana. Uradowali się serdecznie, że danym im było pomóc swojemu księciu.
A gdy go zabierano do Szczecina, spostrzegł przy wyjeździe, że we wsi buduje się nowy kościółek. Kazał stanąć i rzekł do kmiotków: „Na wieczną pamiątkę, za uratowanie życia swojemu władcy, przyozdobię ten kościół, jak żaden inny”. Przysłał tu swego malarza nadwornego, Włocha, który przepięknie przyozdobił wnętrze świątyni malowidłami na świeżym tynku. I rzeczywiście, wieki minęły, a „sgraffito” – malowidła grzędzickiego kościoła zachwycają swym pięknem do dzisiaj.
Opr. Monika Wiśniewska „Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003