Było to bardzo, bardzo dawno temu. Tak dawno, że nikt już nic nie pamiętał i nie potrafił mi powiedzieć, za panowania którego księcia to się stało.
Pomorze wtedy w większości porastał piękny bukowo-dębowy bór. Ogromne drzewa splątaną gęstwiną pokrywały wszystkie zbocza, wzniesienia i równiny. Tylko w dolinach rzek rosły sobie karłowate poplątane łozy, rosochate wierzby i czarne, smutne olchy. Podobnie też było na całej pradolinie Iny, od jaru za reczańskim grodem poczynając, aż po zalew koło Szczecina. Wzgórza na północnym stromym brzegu rzeki porastał ten sam odwieczny bór, splątany i dziki, pełen zwierza, mateczników wszelakich i ostępów nieznanych.
Tylko w jednym miejscu pękała ta zwarta ściana zieloności i stromymi skarpami spływała ku wąskiej biegnącej aż od szerokich rozlewisk koło grodu na Szadzku, rynnie jeziora. W żadnym miejscu ani tego jeziora, ani stojących jego wód głębokich, ani stromych brzegów przekroczyć nie było można. Na samym południowym jego krańcu, jak odrąbany łeb węża, za garbem wzgórza, leżało jeszcze jedno jeziorko, dalej zaś na południe przechodząc w mokradła nad Iną.
Tym to garbem wiodła jedyna droga na wschód i zachód – słynny drawieński szlak handlowy, którym to pomorscy kupcy na Drezdenko, Czarnków i dalej ku Gnieznu podążali wioząc śledzie bałtyckie solone i wszelkie dobro pomorskiej ziemi. A bywało, że i dalej podążali ku Rusi lub przez góry aż na Morawy.
Polańscy zaś kupcy w przeciwną stronę jechali, jedwabie ze stron dalekich, atłasy i broń cudownie ponoć w krwi chrześcijan hartowaną wioząc. Ruch też tu był wielki i czasem dwie, a nawet trzy karawany i dziennie tędy ciągnęły, biczując zwierzęta, po rozmiękłej drodze. Bo dobry i suchy trakt zaczynał się stąd mil parę z boru na pola wychodząc i tak już wierzchami wzgórz aż do stargardzkiej twierdzy podążając.
Prawie na samym środku tego wijącego się przez bór wodnego węża jak szpunt w beczce tkwiła samotna wyspa.
Książę, ten sam co na reczańskim brodzie gród warowny budować zezwolił, wyspę umocnić ostrokołem kazał, gród mały, bo miejsca niewiele, lecz silny nad podziw, starannie w strome brzegi wkomponował. By strzegł „ naszej ważnej dla całego Pomorza drogi…” Tylko kładki dwie wąskie łączyły go z lądem stałym, łatwe do spalenia. Jedna na wschodni, a druga na zachodni brzeg wiodąc. Rycerzy też wysłużonych w bojach, a dzielnych, tu na dożywocie obsadzał, by stare wierne kości w spokoju dni swoich doczekały, traktu przy okazji strzegąc.
Na on czas panem tu był stary Wap, ten co to młodą żonę z dalekich ponoć ciepłych krajów przywiózł i co mu zaraz przy porodzie pierworodnej córeczki pomarła. Gdy wydarzenia tu opisane miejsce miały, to kruczowłosa ta dzieweczka wcale dorosłą już panienką była. Po zmarłej macierzy Elżbietą ją nazywano, mianem tu zgoła nieznanym. Kochał się w tej Elżbiecie na zabój kasztelan szadzki i cholewki do niej smalił.
Lecz ta jego kostropata gęba wcale jej po myśli nie była. A że stary Wap kochał swą córkę nad miarę, bo mu pomarłą małżonkę przypominała, to i kilka razy z rzędu dziewosłębów kasztelańkich czarną polewką odprawił. Na pomstę okrutną siebie, córkę i cały gródek wystawiając. Bo kasztelan gorączka był i okrutnik wielki. I tylko strach prze księciem od zbrojnego ataku go powstrzymywał.
Aż nadeszła noc Kupały.
Rycerz twardo przykazał pachołkom, by w tę noc strzegli jego córki jak oka źrenicy. A jej poza ostrokół wychodzić zakazał.
Ale gdzieżby tam starego wałkonie słuchać chcieli. Każden raczej za swoją białogłową niż za urodziwą Elżbietą się oglądał. No i nieszczęście się stało.
Zaraz po zachodzie słońca jakaś wielka ognica na północnym brzegu jeziora rozgorzała. Z sześciu wielkich ogni się składała, jakby ktoś chciał rzec głosy, co na słowo MIŁUJĘ się składały, lubo: ELUNIA, bo tak wszyscy na dziewkę wołali, bo miłą była i lubić się dała.
Tymczasem mgła po upalnym dniu nad wodami się uniosła. Zrazu lekka, zwiewna, a potem coraz cięższa, białym szalem okrywając pas wód pomiędzy brzegami.
Jakoż i młódź płci obojga rozbiegła się po okolicy, tak że i mało kto na gródku pozostał. Jeno starzyki same i lebiegi. No i Elżbieta samotnie przy otwartym oknie od północnej strony siedziała, jakąś robótką zajęta. Lemiwie od czasu do czasu ku mgle otulającej wody poglądając.
Nagle drgnęła.
Nad białym tumanem coś ciemnego ukazało się na chwilę i znów w nią nurknęło.
Dziewczyna cicho wstała z karła przy oknie i zbiegła do furty, co na zachodnią kładkę wiodła. Furta otworem stała i straży żadnej widać nie było. Dziw jaki czy co? Dałby im stary Wap takie stróżowanie, oj dał gdyby sam o tym wiedział. Cóż, spał przecie.
Dziewka przytuliła się do ostrokołu nad samą wodą, do pasa w mgle zatopiona. Księżyc też właśnie skrył się za topolami na zachodnim brzegu i ciemniej jakby się zrobiło. Dziewczyna nasłuchiwała, bo właśnie z białego tumanu doleciał do niej skrzyp wioseł. Nie wiedziała jeno, że i czyjeś uszy go usłyszały, a bystre oczy i ją samą, i cień na wodzie zobaczyły. Skrzyp ten powtórzył się raz i drugi, jakby nieco bliżej, i nagle całkiem już blisko rosła postać rybaka podniosła się z tumanu.
Dłonie swe wyciągnąwszy w tym mleku, cichutko płynął ku czekającej go dziewczynie. Jeszcze chwila, a zagarnie ją na zawsze.
Ale nie zdążył. Pierzasta strzała świsnęła od zachodniego brzegu i ugodziła go prosto między te otwarte ramiona.
Nad mgłą okrytymi wodami zarechotał okrutny, dziki śmiech szadzkiego kasztelana.
Rybak odchylił się do tyłu, wyprężył. Wolno ręce ku niebu podnosząc, zachrypiał: -Elż… i głos uwiązł mu w krtani, krwią nagle wypełnionej.
– Janku!!! – krzyk dziewczęcy targnął powietrzem i odbił się od stromych brzegów jeziora i poleciał hen po puszczy, raz za razem wracając echem coraz słabszym: – Janku! Janku! Janku… jak jęk jaki.
Dziewczyna rzuciła się przed siebie i po niewidocznej wodzie dobiegła tych kroków kilka do ukochanego słabymi dłońmi próbując podtrzymać padające wstecz ciało.
Lecz Wodan, bóg tego jeziora, widząc tę młodych kochanków tragedię, otwarł swe ramiona, rozsunął nimi fale i zagarnął ich oboje w głębiny mrok i ciszę na zawsze.
Dziś, młody przyjacielu, po wielu wiekach, siedząc przy ognisku nad stromym brzegiem jeziora, nagle zobaczyć możesz we mgle nad wodami, przy zachodzącym księżycu, rosłą postać rybaka, jak w ramionach coś białego i delikatnego trzyma, wolno płynąc ponad nisko płożącymi się tumanami. A potem świst i rechot nad wodami usłyszeć. A z dali krzyk rozdzierający „Jankuuu…”. Krzyk jakby hen aż do choszczeńskich borów lecący. I plusk silny, rozległy, jakby się jezioro rozstępowało i zatrzaskiwało nagle nad głębinami.
Aż ciarki ze zgrozy po plecach przelatują, a włosy ostatnie dęba n głowie stają.
Legendę tę opowiadał nam wiosną 1950 roku Bolesław Kibała, nauczyciel historii z Recza. Podobno od miejscowych autochtonów z Wapnicy czy Ognicy ją zasłyszał. Już teraz nie pamiętam od których.
Oryginalny tekst z „Opowieści i legendy pomorskie” Janusza Władysława Szymańskiego, z moimi małymi przeróbkami.