Znów wstał ponury, jesienny dzień. Zimna wilgoć wciskała się w każdy zakamarek, zaglądała do obór i stodół. Ludzie bez potrzeby nosa z izby nie wyściubiali na to zimnisko obrzydłe i natrętne. Nawet psy pochowały się po budach i tylko niekiedy poszczekiwały na znak, że pilnują dobytku. W domach, przy ciepłym piecu darto pierze, łuskano fasolę i groch, a starsze niewiasty swetry na drutach robiły, też rękawice ciepłe i skarpety grube na zimowe mrozy. Mężczyźni zaś naprawiali uprząż i narzędzia. Wykonywano więc to wszystko, na co latem czasu nie było.
I tak mijał dzień za dniem – po prostu beznadzieja. We dworze, co się na krańcu wsi rozłożył, też było cicho, lecz cichością przytulną i ciepłą. Chwilami dobiegały dźwięki fortepianu, melodie skoczne, to znów smętne rozsypywały się po pokojach jak perełki i wyganiały precz smętek jesiennego dnia. To grała hrabianka Magdalena. Żywa to była nad wyraz dziewczyna złotowłosa, o modrych oczach i zawsze chętnych do śmiechu ustach. I jej smętnie było i nieswojo pośród tych mgieł burych i wilgotnych, lecz przepędzała je grą na swoim ukochanym fortepianie. Wraz z melodią unosiła się hen, daleko do słonecznej Italii, dokąd ją w zeszłym roku rodzice zabrali. Ach, kiedyż znowu skowronek nad polami zanuci, kiedyż znowu w krzakach bzu słowik zaśpiewa?
No i tak żyli sobie w tej wiosce Skalin – ci po domkach małych i ci we dworze bogatym. Aż kiedyś nadeszła naprawdę wielka bieda: wybuchła zaraza zła i obrzydliwa. Ludzie dostawali gorączki wysokiej, wrzody ich obsypywały, słabli i z łóżek się nie podnosili. Zaraza nie szczędziła i dzieci, a rozszerzała się błyskawicznie i wnet domu nie było, gdzie by ktoś nie chorzał. Na ludzi strach padł wielki, bo lekarstwa na tę niemoc nie znali, a chorzy coraz słabsi się stawali, kilku staruszków nawet już pomarło. W rozpaczy wielkiej wysłano sołtysa do dworu z prośbą o ratunek. Starsi państwo nie bardzo wiedzieli, co robić, zastanawiali się nawet, czy by przed zarazą nie uciec do krewnych. Ale wtedy niespodziewanie dla wszystkich rozbudził się duch bojowy w hrabiance Magdalenie. Rzekła stanowczo: „Nie wolno nam uciekać, gdy tam leżą ludzie bardzo chorzy i od nas oczekujący pomocy!” Zawstydzili się rodzice swej strachliwości i dali wolną rękę Magdalenie. Ta zaś z energią, której nikt by się po młodej dziewczynie nie spodziewał, zabrała się do dzieła. Sprowadziła kilku medyków ze Szczecina, by leczyli chorych, siostry zakonne z żeńskiego klasztoru w Marianowie, by pielęgnowały ludzi. Sama też nie szczędziła sił i zajmowała się chorymi, nie bacząc, czy to byli bogaci gospodarze, czy robotnicy rolni jej ojca. Mówiła, że w chorobie wszyscy są równi, na równi cierpią i na równi umierają. Walczono z zarazą długo, bo uporczywa była i nie chciała ustąpić, aż wreszcie powoli zaczęła folgować, wypędzona lekami i staranną opieką sióstr i samej Magdaleny. Nie mówiła o tym Magdalena nikomu, ale na leczenie i leki konieczne oddała swój posag, uważając, że pieniądze są po to, by ratować ludzi i pomoc im nieść. No i nareszcie odetchnęli ludziska. Gromadnie do dworu przychodzili, by przede wszystkim hrabiance Magdalenie dziękować. Bez jej bezgranicznie ofiarnej pomocy na pewno zaraza wiele by ofiar skosiła, wiele by mogił przybyło na przykościelnym cmentarzu. Wnet też zebrali się u sołtysa gospodarze i uradzili, że trzeba tę wdzięczność uwiecznić dla przyszłych pokoleń. I tak oto ufundowano witraż, na którym Pan Jezus błogosławi Magdalenie za jej czyny miłosierne.
I znów minęło wiele lat. Wicher historii przeleciał po pomorskiej ziemi, a witraż w skalińskim kościele wciąż przypomina o dobrej Magdalenie.
Opr. Monika Wiśniewska „Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003