Kończył się rok. Zawieruchy hulały po polach, po drogach. Śniegiem sypało dzień i noc. Ludzie niechętnie opuszczali ciepłe izby i tylko po to, by bydło oprządzić i drew do pieca nanosić. W taki nieprzyjazny czas stara Wikta wlokła się ledwo widocznym gościńcem. Wiatr targał jej żebracze łachmany i zimnem przenikał do szpiku kości. Biedną starowinę wypędzili precz okrutni pasierbowie. Tułała się więc jesień całą po gospodarzach, bydło pasała. Teraz jednak, zimą srogą niepotrzebna była nikomu. Podążała do miasteczka Suchań, by tam znaleźć schronienie. Mówili ludzie, że jest tam przytułek, gdzie bezdomni dach nad głową i łyżkę strawy znajdują. Uparcie wlokła się biedna Wikta do celu, nie bacząc na zawieruchę i mróz, ale przeliczyła się. Po którymś upadku sił już nie miała, by się podnieść i byłaby ze szczętem zamarzła, gdyby nie ksiądz, który tamtędy furką od chorego wracał. Podniósł on starowinkę, ocucił i do przytułku w miasteczku powiózł.
To on właśnie, ksiądz Albert, schronisko zbudował i opiekował się biedakami bez domu, co bezradni wobec złego losu byli. Wszyscy nazywali go ojcem Albertem, bo był dla nich jak ojciec. Kochali go bezdomni za jego dobroć i oddanie, kochali go parafianie i nie szczędzili datków na niedzielną tacę – wiedzieli, że to na potrzeby przytułku. Często jeździł do okolicznych wiosek po kweście dla swoich biednych. Gospodarze znali go i chętnie dawali worek mąki lub kaszy, słoniny połeć czy mleka bańkę i jajek koszyk. Wdzięczny za dary był ojciec Albert. Mszę św. za ofiarodawców odprawiał i podopiecznych doglądał jak umiał. W chorobie ich kurował i słowem Bożym wspomagał.
I tak żyli starzy biedacy pod dachem schroniska. Wikta, kiedy do sił doszła, kuchnią się zajęła i strawę dla wszystkich gotowała. Inni też bezczynnie siedzieć nie chcieli. Jedni buty żelowali, co im z miasta ludzie znosili, inni drewniaki robili, a kto umiał, powrozy kręcił lub parał się stolarką. Staruszki zaś robiły na drutach rękawice, skarpety lub ciepłe swetry, z wełny przyniesionej przez kobiety z miasta. Ktoś nawet sieci wiązał dla rybaków znad Iny. Ojciec Albert czuł się szczęśliwy, że w przytułku żebracy i nieszczęśliwi dom znaleźli i najgorszy czas zimy spędzą w cieple i sytości. Wiosną wielu z nich pójdzie do gospodarzy bydło paść lub dzieciaków doglądać, a jesienią znów wrócą pod swój dach. Wszyscy oni uważali przytułek za swój dom, do którego zawsze mogą wrócić, znaleźć pomoc w chorobie. Ojciec Albert wszystkich przygarniał, nikogo nie odtrącił. Mawiał często: Gdy zapuka do drzwi ubogi, to jakby Chrystus zapukał. Wszak mówił Pan: Coście jednemu z maluczkich uczynili, mnieście uczynili.
I tak toczyło się życie w schronisku przez długie lata. Zmarłych chowano na pobliskim cmentarzu przy kościele. Tam spoczął – po długim, ofiarnym życiu – ojciec Albert. Na jego grobie posadzili biedacy lipę, by upamiętnić miejsce jego wiecznego spoczynku. Lipa wyrosła na dorodne, wielkie drzewo. W jej cieniu, po Mszy św. biedacy często stawali, by prosić wiernych o wspomożenie.
Dziś to już stare dzieje. Jak wszystko na świecie, tak i te wydarzenia poszły w niepamięć. Pozostała tylko stara lipa na grobie ojca Alberta.
Opr. Monika Wiśniewska „Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003.