Samotna mogiłka w Zaborsku


Rozszalała się straszliwa burza. Niebo zasnuło się mrocznymi chmurami i cała ziemia pociemniała, jakby ktoś zasłonę wielką nad nią rozpostarł. Grzmiało i błyskawice co chwila przecinały granatowe niebo, gromy uderzały w struchlałą ziemię bezustannie. Do tego lało okropnie, już nie deszcz, a nieprzenikniona zasłona wody zalewała świat. Ludzie chowali się przerażeni po chatach. Kobiety paliły świece przed świętymi obrazami, a całe rodziny głośno różaniec odmawiały. Nawałnica trwała do wieczora prawie. Wtedy zaczęło się wszystko uspokajać, burza powędrowała dalej, a na czystym niebie pokazała się tęcza, jak wielobarwna wstęga. Uspokoili się ludzie, a dzieci wybiegły, by chlapać się w kałużach.

We dworze w Zaborsku ludzie bardzo się trwożyli w czasie burzy, teraz, gdy zło minęło, Bogu dziękowali, że zachował ich od najgorszego. Wnet też wszyscy zasiedli do wieczerzy. W czeladnej izbie przy długim stole prawie miejsca nie starczyło, bo oprócz czeladzi dziewczęta i chłopcy też tu wieczerzę spożywali. A rzecz miała się tak: żona dziedzica, Krystyna przyjmowała ubogie dzieci z okolicy, lub sieroty, co to nikt się nad nimi nie zlitował. Dawała im dach nad głową, strawę, a co najważniejsze – swoje serce. Sprowadziła nauczyciela do młodszych, a starsze uczyły się fachu w gospodarstwie. U kowala, u stolarza i u murarzy zawsze spotkać można było wyrostków, którzy pomagali majstrowi i przyglądali się jego robocie. Dziewczęta uczyły się gotowania, szycia, albo w warzywniku hodowały jarzyny.

Skąd to staranie dziedziczki Krystyny? Otóż nie miała ona swoich dzieci, rzekła tedy do męża: „Smutno jest w naszym domu, nigdy nie słychać dziecięcego śmiechu, który tak lubię. Bóg nie dał nam własnych dziatek, zróbmy coś dla biednych dzieci, które marnieją po wsiach. Dajmy im dom i ciepło domowego ogniska, a na pewno zasłużymy sobie na łaskę u Pana naszego”. A małżonek dziedziczki Krystyny zgodził się chętnie, bo i jemu dwór wydał się pusty i smutny. No i tak się zaczęło. Dzieci, najpierw onieśmielone, potem szczęśliwe, że ktoś o nie dba, radosnym śmiechem napełniały dom. Słynny stał się dwór w Zaborsku. Stąd, po kilku latach wychodzili znakomici fachowcy. Z dziewczynami chętnie żenili się młodzi gospodarze, bo były zawołanymi gospodyniami.

I tak spokojnie, toczyło się życie we dworze. Dzieci by w ogień skoczyły za swoją panią. Na całe życie zachowały miłość do dziedziczki Krystyny.

Razu jednego zdarzyło się nieszczęście. Pani Krystyna poszła obejrzeć przebudowę kościoła. Oglądała wszystko uważnie, aż w pewnej chwili zmartwiała: na drabinie, opartej o dach kościoła siedział najmłodszy jej wychowanek, mały Tomasz. Płakał wniebogłosy, bo bał się zejść na ziemię. Wtedy pani Krystyna weszła po drabinie, by pomóc chłopcu. Ale licho nie spało. Zaplątała się w swoją długą suknię i runęła na ziemię – umierając zdążyła tylko szepnąć: „Pochowajcie mnie tu przy kościele”. I tak się stało. Minęły prawie dwa wieki, a samotny grób na wielkim, pustym przykościelnym placu zawsze jest zadbany, obsadzony kwiatami, a w Dzień Zaduszny palą się na nim świece. Któż dba o ten grób samotny? Czyżby praprawnuki tamtych wychowanków ze dworu?

Opr. Monika Wiśniewska „Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *