Ranek wstał tego dnia pogodny i ciepły. Żabie chóry niosły się od łąk nad Iną, a w pobliskim borze niestrudzenie nawoływały się kukułki. Także w wiosce słychać już było codzienną krzątaninę: to zaturkotał wóz na drodze, to zaskrzypiał kołowrót u studni, to gospodarz klepał kosę. Niosło się ujadanie kundli i pokrzykiwania pastuchów, którzy nawoływali psy do codziennej służby przy krowach. Te zaś dostojnie, powoli, z cichym muczeniem podążały na łąki, pełne soczystej trawy. Wkrótce za krowami wyległy hurmem krzykliwe, wiecznie głodne gęsi, spiesznie drepcąc na pastwisko. Mali pastuszkowie po drodze wycinali witki z łoziny, by mieć czym poganiać niesforne ptaszyska. Na końcu gęsiego pochodu dreptał ze swoim stadkiem chłopaczek nieduży, rudziutki jak lisek i pogryzał pajdkę chleba, co mu matka na drogę dała. Chłopaczek co i raz przystawał, drapał się w rudą łepetynę i coś tam kombinował, kombinował i nic wymyśleć nie mógł. A rzecz miała się tak: wczoraj wieczorem usłyszał, jak ojciec do matki powiedział, że dziś książę przyjeżdża. Trzeba bowiem wiedzieć, że w tej wiosce, Sownem zwaną, między rzeką Iną a Puszczą Goleniowską położoną książęta szczecińscy swój zameczek myśliwski mieli. Szczególnie często przyjeżdżał tu książę Jan Fryderyk, jako że zawołanym myśliwym był i równie zapalonym rybakiem. Gdy przyjeżdżał, zwoływał miejscowych chłopów, by mu nagonkę w polowaniu robili. Tak miało być i tym razem. Ojciec Hinca, bo tak przezwano kiedyś rudego malca, zawsze po powrocie z zameczku dziwy opowiadał o wspaniałym orszaku księcia, o rumakach pięknych i strojach bogatych. Chciał więc mały Hinc tym razem obejrzeć książęcy orszak, bo ciekaw był nad wyraz. Ale jak to zrobić, kiedy trzeba gęsi pilnować? Jak nic, pójdą w szkodę, gdy je zostawić, a zabrać nie ma jak. Aż w końcu wymyślił: powiązał je wszystkie sznurkiem, co zawsze nosił przy sobie, koniec sznurka przytroczył do pasa i podreptali razem, Hinc i gęsi na drogę, którędy książę miał jechać.
A właśnie nadjeżdżał książę z orszakiem. Najpewniej byłby nie zauważył malca, gdyby nie straszliwy wrzask przerażonych gęsi. Książę, zobaczywszy cały ten korowód, roześmiał się szczerze i rzekł: „A to ci przemyślny chłopaczek! Patrzcie, jak sobie poradził, by nie zgubić gęsi! Podoba mi się ten mały!” Potem kazał zawołać rodziców Hinca i poprosił ich, by mu chłopca na dwór dali. Obiecał go wykształcić i na ludzi wykierować. Rodzice z radością się zgodzili i Panu Bogu dziękowali, że los chłopca na dobre się odmieni. Mijały lata. Mały Hinc wyrósł na pięknego i mądrego młodzieńca. Zdolnym się okazał, naukę w lot pojmował, a księcia na krok nie odstępował. Stał się ulubieńcem księcia i całego dworu. Bawił wszystkich, powtarzano sobie jego powiedzonka i dowcipy. Mógł sobie na wiele pozwolić nawet kpić z księcia. Aż kiedyś przebrała się miarka i po jakimś nader śmiałym figlu książę rozgniewał się i kazał wtrącić Hinca do lochu. Wnet jednak żal mu się zrobiło błazna Hinca, więc wybaczył mu, ale postanowił go postraszyć. Oznajmiono tedy Hincowi, że książę skazał go na ścięcie. Wyprowadzono go, zawiązano oczy kazano głowę położyć na pieńku. Cały dwór zebrał się na zamkowym dziedzińcu, zaśmiewano się do łez, wiedząc, jaki figiel książę wymyślił. Otóż zamiast toporem, kat miał uderzyć Hinca w kark wielką kiełbasą. Tak się i stało. Ale o zgrozo! Błazen osunął się z pieńka jak martwy, no bo i martwy był: jego serce nie wytrzymało wielkiego strachu i przerażenia. Książę rozpaczał wielce po stracie ukochanego błazna i gorzko wyrzucał sobie niefortunny żart, obwiniając sobie winę za jego śmierć. Sam zawiózł Hinca do rodzinnego Sowna i tam pochować kazał w zamkowej kaplicy. Wystawił mu pięknie rzeźbioną kamienną tablicę nagrobną, przedstawiającą błazna w bogatym stroju z wielką kiełbasą w ręku.
Dziś nie ma już myśliwskiego zameczku ni kaplicy zamkowej, ale zachowała się kamienna tablica nagrobna książęcego błazna. Stoi w przedsionku obecnego kościoła w Sownie i przypomina zdarzenie sprzed setek lat.
Opr. Monika Wiśniewska „Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003