Odchodziło lato. Jeszcze w południowych godzinach słońce przygrzewało mocno, ale wieczory były chłodne już, a rankami mgła sina zasnuwała świat. Często deszczem pokropiło i szaruga ludzi do domów zapędzała. Wichry targały drzewami, zrywając z nich pożółkłe liście. Odleciały dawno jaskółki i bociany, pusto się zrobiło na polach. Znów nadchodziła zima, czas ciężki dla ludzi i zwierząt. Robiono zapasy opału. Wszędzie po podwórzach leżały stosy drewna i wciąż nowe dowożono z lasu. Po chałupach kobiety kwasiły kapustę, łuskały fasolę, na drutach robiły ciepłe rękawice i skarpety. Obawiano się zimy, tych mrozów lutych, tych zasp śnieżnych, co drogi zawiewają i często śniegiem domostwa zasypują. Ale trzeba ten czas przeżyć, taka już kolej rzeczy od początku świata.
W Moskorzynie, majątku należącym do klucza ziem możnej rodziny Szeningów, ludzie pracowali ciężko od rana do nocy. Młócono zboże, spieszono się, by obsiać ozimym żytem wielkie obszary pól, jeszcze na ostatnią zieloną trawę pędzono krowy. Gospodarstwo było duże i wiele ludzi zatrudnienie tu znajdowało. Kiedy pierwsze śniegi spadły, najpilniejsze roboty wykonano i teraz każdy miał trochę czasu dla siebie. Rąbano drewno, gacono domostwa i uszczelniano małe okienka, zaś wieczorami zbierano się po chałupach i gawędzono. Wszystkich mieszkańców Moskorzyna jedna wielka troska przygnębiała i co wieczór o tym gwarzono. Chodziło mianowicie o kościół, a właściwie o jego brak. Zarządca majątku, Gwidon, w żaden sposób nie zgadzał się na budowę kościoła we wsi. Sam był niedowiarkiem i zaprzeczał istnieniu Boga, od kiedy syn jego, gdy z konia spadł, pozostał kaleką na wózku. Jak mógł Bóg dopuścić do takiego nieszczęścia? Wszak był Gwidon porządnym człowiekiem, ludzi nie krzywdził, biednym pomagał, a tu Pan Bóg go pokarał i uczynił jedynego syna kaleką na zawsze. Krzyczał więc okrutnym głosem: «Nie ma Boga, jest tylko ślepe fatum! Niech nikt mi o Bogu nie mówi, to tylko księża każą w Boga wierzyć! Nigdy, przenigdy we wsi kościół nie stanie i basta!»
Martwili się ludzie, rozmyślali i szukali wyjścia. No, bo jak można bez kościoła żyć?! Jeszcze latem łatwiej do najbliższego kościoła w Dolicach dojść, choć to siedem kilometrów drogi, ale zimą? Ani pomyśleć o tym. A śluby, a chrzty czy pochówek? Jak bez kościoła się obejść? I tak razu jednego przyszła do sołtysa staruszka Agata i powiada: «Wiem ci ja, czym wieś się martwi. Może ja znajdę radę na to? Oto na końcu wsi ojciec zostawił mi mały spłachetek ziemi. Nie uprawiałam jej, bo glina tam i kamieni wiele, więc leży odłogiem. Może tam zbudujecie kościół? Ziemia nie do dworu, nie do zarządcy Gwidona należy, ale do mnie i ja ją wsi daję!»
Ucieszył się sołtys, staruszkę Agatę uściskał i zaraz zwołał zebranie. Gdy ludzie dowiedzieli się, o co chodzi, uradowali się bardzo. Szybko uporali się z wszelkimi formalnościami i na wiosnę ruszyła robota.
Kto tylko mógł, każdą wolną chwilę na budowie spędzał. Kobiety i dzieci kamienie zbierały i na budowę wózkami woziły, mężczyźni pnie obciosywali na belki, stropy i deski piłowali. Nim rok upłynął, świątyńka mała, ale bardzo ładna stanęła tuż za wsią. Wieki przeszły, a kościółek, jak stał, tak stoi u wylotu wsi.
Opr. Monika Wiśniewska ” Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003
Małe poprawki – Irmina Szala-Pałys