Przed wielu laty w Warszynie i Płaszkowie (dwóch wsiach pod Pyrzycami) panowało wielkie ożywienie. Gdy chciano rozmawiać z właścicielem Warszyna, daremnie o to zabiegano, bowiem ten z pewnością zabawiał się wówczas u pana w Płaszkowie. Wprawdzie także inni panowie brali udział w tych rozpustnych zabawach, ale fama wspomina tylko dwóch. Zabawy rozpoczynało polowanie z nagonką, ale był to raczej środek do celu, gdyż o panu z Płaszkowa opowiadano, iż ten był zbyt gruby, zaś o panu z Warszyna mówiono, że podczas takich polowań raz ledwie swoimi chudymi kośćmi dotykał matki ziemi. Jeśli pod względem cech zewnętrznych obaj panowie nie byli podobni do siebie, to jednak pod pewnym względem byli jajo w jajo – tacy sarni. Był to ich grubiański humor.
W tym samym czasie mieszkał w Warszynie pastor, który najchętniej zamieniłby swoją sutannę na zwykłe ubranie, a Biblię na pieczeń. Dlatego też pan z Warszyna „ryzykował” niejednym dowcipem pod jego adresem. Oto pewnego razu, tuż po biciu dzwonów w kościele, kazał go powiadomić, że właśnie w tym momencie ma zamiar zabrać go na ucztę do Płaszkowa. Pastor szybko zdjął sutannę, ubrał czarny garnitur, wsiadł do pańskiego powozu, który właśnie nadjechał, i ruszył. Podczas gdy gmina czekała na swojego duchownego, ten pił i ucztował w Płaszkowie, a zdarzało się to niejednokrotnie.
Kiedyś obaj panowie umówili się, by duchownemu zrobić jakiegoś psikusa. Było tuż przed nabożeństwem, gdy posłaniec zaprosił go do Płaszkowa, a pastor jak zwykle dał się namówić, by ruszyć na biesiadę. Polowano, pito, grano, a wieczoem tańczono. Wszyscy byli w najlepszym nastroju. Właściciel Płaszkowa opowiadał swoje dowcipy, a pan z Warszyna towarzyszył im swymi kpiarstwami. Pastor radował się z dowcipów swych „przyjaciół” i głupoty gości, którzy miast cieszyć się wspaniałym winem, chętniej tańczyli. „Drogi pastorze — powiedział przez nos pan z Płaszkowa — myślałem, że dzisiaj sprawisz diabłu wielką przyjemność pozostawiając owce bez pasterza”. „Wierzę, — rzekł pan z Warszyna— iż wkrótce będziemy mogli błogosławić ten moment, gdy zły osobiście złoży pastorowi podziękowanie, a może go nawet osobiście odznaczy”. Pastor nie zdążył odpowiedzieć, bowiem drzwi otworzyła niewidzialna ręka, a na progu stanął szatan. Swoją końską nogę wysunął nieco do przodu, jakby ognisty rumak uderzyć chciał o ziemię, a potem wszedł do sali. Rozejrzał się dokoła, a gdy dostrzegł tego, którego szukał, kiwnął na muzykantów, którzy ze strachu już wcześniej zamilkli i dalej milczeli. Wówczas dokoła niego prysnęły skry i donośnie rozbrzmiało: „Grać!” To poruszyło muzykantów. Popłynęła muzyka, lecz tylko jedna para poruszała się w kręgu — diabeł i pastor. Coraz bardziej dziko grała orkiestra, coraz szaleńszy stawał się taniec. Wszyscy uciekli. Nikt nie pozostał w sali. Podczas tańca zły zdarł z pastora sutannę, wypchnął go przez drzwi, wsadził na wóz, który dziwnym trafem był już przygotowany. Sam usiadł obok niego i obaj pogalopowali. Szatana nie wstrzymała ni droga, ni ścieżka. Nie obawiał się ni góry, ni doliny, strumienia czy lasu. Nagle, gdy przejechać chcieli głęboką przepaść, przewrócił się wóz.
Następnego dnia tam właśnie znaleziono zmaltretowanego i podrapanego na całej twarzy pastora. Dziwne było w tym to także, iż podobnie urządzony był także woźnica pana z Płaszkowa.
Od tego czasu pastor przedłużał swe kazanie o pół godziny. Gdy dzisiaj ktoś kogoś — w kim siedzi diabeł dowcipniś — obraża, wówczas natychmiast pojawia się chłop z Warszyna ze swoim powiedzeniem: „Gdzie przychodzi diabeł do pastora?”
Źródło: Książka Wojciecha Łysiaka „Dawny humor ludowy Pomorza Zachodniego”