Gasł dzień. Jeszcze skrzypiały raz po raz na drodze fury, wysoko wyładowane snopami żyta, jeszcze dzieci pokrzykiwały po sadach, zrywając pierwsze jabłka, lecz dzień, jakby znużony skwarem, chylił się powoli za wzgórza, za las. Był znojny, żniwny czas, utrudzeni ludzie powoli wracali z pól. Wśród tumanów kurzu za krowami człapała starowinka, podpierając się kosturem. Na końcu wlokły się dwa psy, też zmęczone upałem i całodziennym dozorowaniem stada.
Krowy poczłapały do studni i spragnione pyski zanurzyły w wodzie, zaś staruszka usiadła w cieniu na przyzbie i cierpliwie czekała na wieczerzę. Wreszcie gospodyni wyniosła jej miskę zupy i chleba kawałek, psom też coś rzuciła. Kobieta powoli, z lubością jadła zupę, pogryzając chlebem. Kiedy skończyła, podreptała do obory, gdzie przy krowach miała swoje legowisko. Wnet sen kojący zmorzył starowinkę i pozwolił zapomnieć o nędznym żywocie.
Obca tu była, w tym Bielkowie bogatym i zasobnym, nikt nie wiedział skąd przyszła, jak się nazywała. Nie ciekawi byli ludzie ani jej losów, ani jej rodziny. Ktoś ją nazwał Michalką i tak już zostało. A biedna starowinka, budząc się czasem w nocy w dusznej ciemności obory przypominała sobie życie minione. Dalekie obrazy przeszłości jak żywe stawały przed jej duszą.
Była kiedyś gospodynią na swoim, miała męża pracowitego, dzieci gromadkę i gospodarkę jako taką. Wiodło jej się nieźle, póki żył mąż. Po jego śmierci na gospodarstwie osiadł syn najstarszy i swoje rządy rozpoczął. Matkę od wszystkiego odsunął, dał jej izdebkę maleńką i zakazał wtrącać się do czegokolwiek. Trudno jej było pogodzić się z tym, ale prawdziwa bieda zaczęła się, gdy syn się ożenił i żonę do domu wprowadził. Synowa od początku znielubiła świekrę, patrzeć na nią nie mogła, dokuczała przy lada okazji i nigdy dobrego słowa nie dała. A biedne matczysko płakało po kątach i zrozumieć nie mogło, dlaczego tak nią pomiatają. Wszak pomagała, ile sił starczyło, wnuki bawiła, w ogrodzie pieliła i bydło latem pasała. Syn, podburzony przez żonę, od nierobów ją wyzywał, synowa też łyżki strawy żałowała. W końcu kazali jej się wynosić do innych dzieci. Powędrowała więc do sąsiedniej wsi, gdzie syn Józek szewcem był, ale cóż, tam bieda była, aż piszczało, ledwo na wyżywienie licznej rodziny starczało, jakże więc przyjąć jeszcze jedną gębę do żywienia? A córki? Była u jednej, była u drugiej, ale wszędzie wnet jej odczuć dawali, że jest ciężarem i gościem niepożądanym. Nie miała się gdzie podziać. Cóż miała zrobić? Wzięła kostur do ręki, liche szmatki w węzełek zagarnęła i powlokła się w świat.
Po wsiach przy gospodarstwie pomagała, dzieci niańczyła, wodę ze studni dźwigała, aż siły zaczęły ją opuszczać i tu w Bielkowie swoich dni dożywała, krowy pasąc u bogatego gospodarza. W zamian za to miała swój kąt w oborze do spania i chleba kęs. Michalka drżała przed zimą, bojąc się, że ją wypędzą, wszak krów zimą paść nie trzeba, ale gospodyni pozwoliła jej zostać, nosiła więc drzewo z drewutni, zamiatała śnieg, a w niedzielę lubiła Michalika do kościółka pójść i cichutko w kątku kruchty uklęknąwszy, pomodlić się za swoich. Bo mimo krzywd, jakich od dzieci zaznała, modliła się za nie, jak to matka, i w sercu urazy do nich nie chowała.
Aż kiedyś Michalka nie podniosła się z klęczek. Śmierć zabrała ją do lepszego świata. Pochowano ją naprędce pod samym murem cmentarza i wnet o niej zapomniano. Po jakimś czasie bluszcz porastający cmentarny mur oplótł jej mogiłkę, jakby matka – ziemia przygarnąć chciała nieszczęsną matkę, którą własne dzieci wygnały na gorzką tułaczkę. I choć minęło wiele, wiele czasu do dziś na bielkowskim cmentarzu wielki zielony dywan bluszczu okrywa prochy starowinki Michalki, która po trudach i tułaczce znalazła swe miejsce u stóp Pana.
Opr. Monika Wiśniewska „Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003