Wiosna tego roku nadchodziła opieszale. Długo trwały przymrozki i zimne wiatry goniły przez pola, a niekiedy to nawet śniegiem przysypało. Rolnicy narzekali bardzo, ale cóż było robić? Nic tylko w chałupie siedzieć i patrzeć lepszej pogody. Długo to trwało, oj, nim ciepło wiosenne nastało. A wtedy na ten czas ruszyli kmiotkowie na pole. Siewy opóźnione były bardzo, paliła się więc ludziom robota w rękach.
Nikosz poganiał konie przy orce, a jego parobek gnój rozrzucał. Słonko nieśmiało wyglądało zza chmur, ale już wyraźnie w powietrzu czuć było wiosnę. Zapach żyznej ziemi mieszał się z zapachem nadmiedwiańskich szuwarów; za pługiem poważnie kroczyły wrony wydziobując pędraki, znad jeziora niosło się kumkanie żab. Było spokojnie, niemal sennie. Nagle rozległo się wołanie z Miedwia: „Chodź, chodź, już czas!” – Nikosz zdziwiony uniósł głowę, ale nie pobiegł za głosem jeziora. Wtedy głos, już bardziej natarczywy, powtórzył: „Chodźże, chodź, już czas najwyższy!”
Wtedy Nikosz zaciekawiony srodze rzucił lejce i jak błędny pobiegł do Miedwia. Wbiegł do wody i dalej parł w głębinę kiedy jego parobek popędził za nim, a była to już ostatnia chwila
Nikoszowi już woda ust sięgała, kiedy go Bury za włosy z wody wyciągnął. Jeszcze chwila, a zwodnicza rusałka pociągnęłaby rolnika w głębinę na wieczne zatracenie. Podobno do dziś jeszcze słychać w tym miejscu wabienie rusałki.