Znów zima… Znów sypnęło śniegiem, wiatry hulały polami i drzewa łamały się pod naporem białego puchu. Jedyne, co tę zimę znośną czyniło, to niezbyt srogi mróz i częste długotrwałe odwilże. Wtedy ludziom jakoś lżej robiło się na sercu, bo po prawdzie żyć było ciężko. Nastał czas wojny trzydziestoletniej: raz hordy żołdaków cesarskich, raz szwedzkich ciągnęły przez miasta i wsie plądrując wszystko. Ostatnią kromkę chleba porywali, ostatnią krowinę z obory lub wieprzka z chlewa wywlekali. Nie było co do ust włożyć, nędza straszna zapanowała w kraju, groził głód powszechny. A do tego wybuchały pożary: żołdacy bezkarnie, dla zabawy podpalali domostwa. Wiele mieszkańców uchodziło do Szczecina, mniemając, że tam łacniej się przed gwałtem obronią.
Najgorzej to chyba było w Stargardzie, tam bowiem dowódca cesarski bez litości kazał spalić wszystkie domy na podgrodziu, by mieć wolne pole do obstrzału nadciągających wojsk szwedzkich. Lament okrutny się podniósł, bo ludzie tracili dach nad głową – wszystko, co im pozostało. Gdzie iść, gdzie znaleźć kąt, by skołataną głowę złożyć – rozpaczali.
Lamentowała także Helka. Ta młoda kobieta siedziała na pniu, tuląc tobołek nieduży, w który parę szmatek uratowanych z pożogi zawinęła. Biadała bezgłośnie, tylko łzy ciurkiem po policzkach płynące dłonią ocierała. Oto samiutka została, bo męża Szwedzi zabrali do pomocy przy koniach. Biedna, zupełnie nie wiedziała, co z sobą zrobić. Brzemienna była i rychło porodu się spodziewała, a po chałupie została tylko kupka zgliszczy. Płacz serdeczny przyniósł nieco ulgi. Zaczęła rozmyślać, co dalej czynić. W Stargardzie nie miała nikogo, kto by ją przygarnął. Postanowiła więc ruszyć do siostry, która w małej wioseczce pod Chociwlem w ojcowej chałupie mieszkała. Na pewno nie odmówi schronienia brzemiennej siostrze.
Ruszyła Helka w drogę, polecając się opiece Bożej Matki, która też tak wędrowała, brzemienną będąc. Szła Helka i szła. Coraz ciężej jej było. Czasem ktoś ją kawałek podwiózł, czasem schroniła się w jakiejś chałupie, a potem dalej brnęła przez śnieg i wiatr. Wypatrywała znajomej wioski, ale wszędzie tylko biało i biało. Znienacka chwyciły ją bóle. I Helka przeraziła się nie na żarty. Czyżby poród się już zaczął? Tu, w śniegu i pustce? Co robić? Cierpiała bardzo, rozpaczliwie rozglądając się za jakąś ludzką sadybą. Do siostry nie dojdzie, poród już się zaczął. Nagle w świetle gasnącego dnia Helka dostrzegła w kotlince za wzgórzem jakieś domostwo wielkie. Resztą sił powlokła się tam i wtedy spostrzegła, że to klasztor w Marianowie. Przychodziła tu kiedyś z ojcowego domu po leki, bo zakonnice nalewki różne i maści robiły, chorych leczyły. Zakołatała do furty i legła w śniegu, bo znów ją straszliwe boleści chwyciły. Zaczęła jęczeć i krzyczeć. Wnet siostry ciężarną kobietę do ciepłej izby wniosły – czas był po temu najwyższy. Ledwo Helka na łóżku legła, gdy dzieciątko się urodziło, chłopczyk maleńki, różowiutki, z czarną czuprynką.
Siostry zawołały z radością: «Toż to wigilia Bożego Narodzenia dzisiaj! I do nas dzieciąteczko zawitało, jak ongiś Chrystus w Betlejem człowiekiem się narodził, chwała Ci, Panie! Dzięki Ci, Najwyższy, że w naszym klasztorze przeżyłyśmy cud narodzenia!». Zgodnym chórem zanuciły dzieciątku kolędy. Helka szczęśliwa na swego synka spoglądała, czuła, jak jej dusza wraz z zakonnicami śpiewa «Gdy się Chrystus rodzi…» Chłopczykowi nadano imię Marian i kiedy Helka wydobrzała, zawieziono ją do siostry, która z radością ją i jej synka przygarnęła.
Opr. Monika Wiśniewska „Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003