Gniewne fale jeziora z łomotem uderzały o brzeg, jakby chciały się wedrzeć na ląd i pochłonąć te kilka chat rybackich stojących w pobliżu. Złe i straszne było jezioro Miedwie w burzy i nawałnicy. Ale i rybacy, którzy tu mieszkali, to ludzie twardzi i nieustępliwi. Niejedną burzę przeżyli – jak ich ojcowie i dziadowie czoła stawiali wielkiej potędze Miedwia. Ale i łaskawe dla nich bywało jezioro, gdy w słoneczny czas lekki wiaterek muskał wodę, a stada dzikich kaczek spokojnie buszowały po szuwarach. Wtedy dary były obfite. Sieci aż się rwały od ryb, wśród których często łyskał drapieżny łeb szczupaka, srebrzyły się leszcze wielgachne jak łopata, a czarne węgorze wiły się rozpaczliwie, szukając ujścia z matni. I tak żyli ze sobą ludzie i jezioro, na zmianę burzliwie, to znów zgodnie.
Rybacy nie wyobrażali sobie życia bez Miedwia. Wszak to ich żywiciel jedyny, kapryśny, ale i łaskawy. Potężne szczupaki, pękate liny, tłuste węgorze, no i tę rybę jedyną, gdzie indziej nie spotykaną sieję srebrną, zawożono do klasztoru w Kołbaczu. Często też kosz pysznie uwędzonych węgorzy wędrował łodzią do Stargardu lub brzegiem jeziora do Pyrzyc, gdzie bogaci mieszczanie chciwie czekali na smakowite dary jeziora. Po powrocie rybacy opowiadali sąsiadom, jakie to cuda widzieli: kamienice pięknie zdobione maswerkami, potężne mury miejskie z basztami i strażnicami, ale najpiękniejszy wydawał im się kościół. Wielki był, wysoki, z cegły palonej zbudowany, a wewnątrz błyskały złotem ołtarze i poważnie spozierały na przybysza figury świętych Pańskich. Z czasem opowiadania o tym pięknie wzbudziły żal taki, iż nie mają w swoim maleńskim Zelewie własnego, choćby najskromniejszego, domu Bożego. Musieli bowiem wędrować do odległego klasztoru w Kołbaczu, by pomodlić się do Pana.
Uciążliwe to były wędrówki, przez bagniste łąki, przez rozlewiska rzeki Płoni. Wędrowali wydeptaną przez lata ścieżyną, a coraz dłuższa wydawała im się droga. W końcu skrzyknęli się rybacy i postanowili w swoim Zelewie zbudować własną świątynię. Długo oszczędzali grosiki i lata całe minęły, nim ją wybudowali. Pomagali im mnisi z Kołbacza dobrą radą i czynem. Kościółek stanął z dala od jeziora, by go fale nie podmyły, by wiatr mu szkody nie wyrządził. Szczęśliwi byli rybacy, że nareszcie mają przybytek Pański. Uprosili zakonników z Kołbacza i co niedziela przyjeżdżał na osiołku ksiądz, by nabożeństwo odprawić. Osiołka przywiązywał do lipy, którą posadzono w dzień poświęcenia kościoła, tuż przy cmentarzu, by zmarli mogli spoczywać w jej cieniu. Wkrótce nie inaczej na drzewo lipę mówiono jak: „ośla lipa”. Czasy się zmieniały, a lipa wciąż swą dawną nazwę zachowywała. Już nie wiązano osiołka do jej pnia, bardziej przyrosła do niej nazwa. A choć dziś nie ma już lipy, roztrzaskał ją piorun przed kilku laty, została tylko świątyńka i jak dawniej przyjeżdża tu ksiądz z Kołbacza, by odprawić nabożeństwo.
Opr. Monika Wiśniewska „Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003