O kulawym Opacie z Kołbacza


      Ludzie szybko zapomnieli o srogiej, mroźnej zimie, gdy wiosenne słoneczko ozłociło świat. Znów wróciły jaskółki, znów zaklekotały bociany na dachach stodół, a w gałęziach rozświergotane ptactwo wiło gniazda. Zielono zrobiło się wokół. Krowy łapczywie długimi jęzorami zagarniały młodą trawę, a gęsi statecznie prowadziły swoje żółciutkie potomstwo na miedze, gdzie złotymi gwiazdkami rozkwitły mlecze. Wszędzie tętniło nowe życie. Cieszyli się ludzie ciepłem i słońcem, radzi z każdego wiosennego dnia.

     Jedynie opat klasztoru w Kołbaczu ojciec Oskar markotny był wielce. Nie cieszyły go wiosenne kwiaty kwitnące na klombie, ani świergot jaskółek, co gniazdka wiły sobie pod dachem krużganku, ani nawet smakowity zapach rybnej polewki dochodzący z klasztornej kuchni. Marzyła mu się pieczeń zajęcza, przyrumieniona, słoninką szpikowana. Bo też opat Oskar nade wszystko przedkładał zajęcze mięso.

     Wszyscy znali tę słabość opata i chcąc zaskarbić sobie jego przychylność, chętnie znosili złapane zające do klasztoru.

     Miał tedy ojciec Oskar używanie przez całe lato, jesień i zimę. Ale na wiosnę, gdy zające mościły na miedzach gniazda dla swych młodych, nikt nie chciał chodzić na łowy, by przypadkiem kotnej zajęczycy nie upolować czy też nie ubić matki małym. Skończyły się więc rumiane pieczenie zajęcze i opat Oskar musiał się obyć smakiem. Nijak tego przeboleć nie mógł. W końcu rozgniewał się na dobre, że ludzie wyżej cenią bezrozumne zwierzę aniżeli jego życzenia i postanowił wybrać się sam na pola, by zastawić sidła.

     Tak też zrobił, a kiedy następnego dnia poszedł obejrzeć wnyki, już z daleka zobaczył, że w sidłach szamocze się bezradnie wielki zając. Uradowany ojciec Oskar przyspieszył kroku, a gdy był już blisko, zając popatrzył nań smutnymi oczyma i odezwał się ludzkim głosem: «Biada ci, opacie! Wielką wyrządziłeś krzywdę bezbronnemu stworzeniu. Tam, w gnieździe giną moje dzieci z głodu. Może ich kwilenie zwabiło chytrego lisa, może jastrząb rozszarpał już ich miękkie ciałka. A mnie nie ma w gnieździe, boś mnie uwięził i zabić chcesz, by sobie dogodzić. Biada ci, biada, nielitościwy człowieku!» To mówiąc, jeszcze raz szarpnął się rozpaczliwie. Cicho chrupnęła kość jego skoku i zając zostawiając kikut we wnykach, pokuśtykał z żałosnym piskiem w stronę swojej nory.

     Zamyślony opat powoli ruszył przez pola do klasztoru. Gdy tak rozważał wszystko, co usłyszał, nie zauważył wykrotu. Potknął się i upadł tak nieszczęśliwie, że złamał nogę. Nie pomogły zabiegi klasztornego medyka ojca Piotra, kończyna zrosła się krzywo i odtąd opat Oskar kulał. A starzy ludzie przysięgali, że jeszcze długo, długo po tych zdarzeniach widzieli opata, jak ciągle wielce zafrasowany kuśtykał wieczornym zmierzchem wokół budynków klasztornych.

Opr. Monika Wiśniewska ” Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003

Ilustracja: Daniel Pałys via Midjourney / stargardzkielegendy.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *