Srebrna kadzielnica z Kobylanki


     Gasł letni dzień. Na drodze skrzypiały ostatnie fury z sianem, kosiarze gromadą wracali do wsi, a za nimi wlokły się ociężałe krowy, mucząc tęsknie za wodopojem. Gromady krzykliwych gęsi poganiane przez pastuszków z wrzaskiem biegły brzegiem drogi do gospodarstw. Z chlewów dochodziło przenikliwe kwiczenie świń domagających się wieczornej strawy, konie zaś rżały niecierpliwie za świeżym sianem.

     Tak kończył się znojny dzień w Kobylance, wsi ludnej i zasobnej. Po wieczerzy ludzie wychodzili z chałup, by odpocząć w wieczornym chłodku lub też pogwarzyć z sąsiadami u płota. W pobliżu kościoła, niewielkim wzgórku stał dom duży, murowany, dostatniejszy od innych, widać bogaty tu mieszkał gospodarz. I rzeczywiście tak było, bo właściciel, sołtys Wojciech znany był jako człek zaradny i pracowity. Nic tu się nie zmarnowało, nic odłogiem nie leżało; Wojciech złote, zda się, miał ręce i czego się imał, wszystko mu się darzyło. Rozległe łany były jego własnością, a w obejściu pełno było domowej żywiny i ptactwa rozmaitego. Pomagało mu parobków kilku, a żona Rozalka wraz ze starą Maćkową rej wiodły w kuchni.

     Teraz, po wieczornych obrządkach, siadła Rozalka na ławeczce pod starą lipą, co przed domem stała i zadumała się głęboko i żałośnie. Mimo całego dobrobytu, mimo darzenia się w gospodarstwie, troska jakaś serdeczna ściskała jej serce. Kiedy przysiadł się do niej sołtys Wojciech, to i jemu wnet udzielił się ten smutek głęboki, przenikliwy. Nie musieli nic mówić, oboje o tym samym myśleli: oto nie mieli potomka, co by był dla nich pociechą i któremu by mogli oddać swe gospodarstwo bogate. Dla kogo to harowali od świtu do nocy, dla kogo w skrzyni dukaty chowali?

     Mieli oni przed laty synka małego, ale go choroba zła skosiła, zostawiając rodziców w żalu nieutulonym. Mimo upływu lat kołyska pusta pozostała, nie zaszczebiotały dziecięce usteczka w ustronnych izbach starego domostwa. Teraz oboje coraz bardziej tracili nadzieję na tak bardzo upragnionego syna. Modlili się gorąco do Pana o spełnienie tej prośby serdecznej, lecz Pan wystawiał na próbę ich wiarę. Mijały lata. I oto, gdy już utracili wszelką nadzieję, okazało się, że Rozalka stała się brzemienna. Oboje nie posiadali się z radości, oboje serdecznie Panu dziękowali i prosili, by to był syn, wymarzony i upragniony, jak nic na świecie. Nie żałował sołtys Wojciech datków na dom boży, ubogim pomagał i sprawiedliwy dla ludzi był. I w dwójnasób Bóg pobłogosławił Wojciechowi i Rozalce, bo oto urodziły im się bliźnięta: chłopiec i dziewczynka. Nie sposób opisać szczęścia, jakie zapanowało w sołtysowym domu: cały świat przytulono by do piersi z tej radości i uciechy.

     Niebawem sołtys Wojciech zaczął myśleć o chrzcinach swoich bliźniąt. Miały to być chrzciny huczne, cała wieś miała się bawić. Ale przede wszystkim Panu chciał podziękować za te prośby spełnione; Panu chciał ofiarować coś, co by wieki przetrwało i o jego wdzięczności świadczyło. Nabył więc w Szczecinie piękną, srebrną kadzielnicę, misternie w ażurowe kwiatki zdobioną i ofiarował ją kościołowi. Kiedy w czasie nabożeństwa proboszcz wonnym kadzidłem okadzał ołtarz, sołtys Wojciech cichutko szeptał do Pana: „O Panie! Niech moja wdzięczność, jak to kadzidło unosi się ku Tobie, Boże i niech tak się unosi po wszelki czas!”.

     I tak się stało. Minął wiek, może dwa, stary kościół w Kobylance się spalił, ale kadzielnica ocalała do dziś.

Opr. Monika Wiśniewska „Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *